Plaża




Od długich dni tak chodzę brzegiem morza

z twarzą jak kora, ochlustaną piaskiem i solą —

i osądziłem, objąłem we władanie zjawiska barw

faunę powietrza, plątowisko ludzi.

Dzisiaj jednak pogoda i tysiące nagich

znowu szturmuje wydmy, pobrzeża, plaże,

piskiem, potem i gwarem wypełnia przestrzenie,

jak owce, jak obłoczki sadowi się w bielach, w zieleniach.

Tymczasem okręty jadą na morze i stają na redach

przeciw potworom, sztormom, najeźdźcom,

a żaglówki mrużą ślepka i tkwią w miejscu

jak bielinki na sztorc nalepione w dziecinnych zeszytach.



Lecz dzisiaj pogoda i we mnie złość topnieje jak zima.

Prostuję ochotnie grzbiet i ruszam prędszym krokiem.

Cóż? To samo, to samo, co wczoraj —

pokazy aktów, akrobacji ciała...

Znajoma dama z powrotem wcisnęła się w czarny kostium,

szyję obwiesiła mieniącymi się perłami,

by ukryć blizny skóry, klęskę brzucha,

nie budzi mimo to protestu, tylko litość, uczucie żalu —

i widzę, jak jej palce drżą, gdy wspiera się o piasek,

jak wzrok jej z namysłem wybiega ku mnie,

podobny do lotu trwożnych mew i niepewnych jaskółek.

Ho, a ten mężczyzna układający się martwo w geście,

jak parasolka wbita w piasek.



I dziś nie zdjął ubrania,

siedzi z nieodgadnioną, ponurą twarzą,

lecz nie śmieszy, nie gniewa, bo — myślę —

może w rękawie koszuli ukrywa uciętą rękę,

lub może, patrząc na ruch młodych mięśni,

zapomina choć na chwilę o chorobie,

którą nosi jak kulę pod sercem?



Na to mi więc przyszło,

że gdybym nadął się nawet nienawiścią,

nic bym z siebie nie wydmuchał.

I nie drażni mnie bezwstyd niedorostków,

mizdrzenie się staruch, mamrotanie pijaków

w samym środku słońca.

I w młodych Kiziach kręcących zalotnie zadkami

widzę Gracje, niewinne piękności,

a w muskularnym bubku, co z powodzeniem próbuje

salto mortale — i zaraz skoku w przestrzeń, skoku w niebo,

herosa i anioła.

Na to mi więc przyszło?...



Stałem tego dnia w kolejce,

by zjeść choć talerz zupy, —

a potem omijałem warczące auta, wrzaski ulic jak zasieki —

i znowum wracał na brzeg morza

i tam godzinami stałem lub wlokłem się

oczekując uciszenia na ziemi i we mnie.



Okręty zbliżyły się znowu do brzegu,

żaglówki uwolnione wiatrem

zakołysały się, popłynęły za błękit, za horyzont,

nad molem wzbiły się balony i orkiestry,

lecz ja przestałem patrzeć w przestrzeń nieba, w przestrzeń morza

i spoglądałem tylko w siebie,

tam leżały moje lasy i wody,

tam przedmioty, nad którymi się chyliłem.



Dawno nie odczułem tak otwarcie

tymczasowości istnienia,

toteż usiadłem na przybrzeżnym głazie

jak na druidycznym kamieniu

i tak trwałem niepogodzony z życiem ani z sobą

w zachodzącym słońcu, w podniesionym mroku.



Ciała w ciemnościach obejmowały się,

upadały na piasek,

młode szajki łobuzów, kręcąc się obok,

roiły o zdobyczach, o wyprawach,

ale ja już anim nie sarkał, ani nie protestował,

jakbym już uległ, jakbym nawet zło tłumaczył.



Dawno nie odczułem tak otwarcie

tymczasowości istnienia.

Upadłem w końcu na plaży,

i spałem śniąc przeżyty dzień,

tylko na odwrót ujrzany i okrutniej —

że to ja z śmiertelną chorobą siedzę na kupce trawy,

a brzegiem morza idzie ktoś obcy, nagi, silny

i nawet się nie odwraca.



Przeskok nad latami, wymijanie przeczuć,

a na co? na co?

By oddalić jak najdłużej moment snu,

który co noc to samo nieuniknione zapowiada.

Nie pod błękitnym niebem, na ornamencie cieni stoję,

nie żywię oczu barwami, mieniącymi się słońcami.

Krajobraz jest tak znany, że aż ciemny.

Czy na skrzyżowanie dróg wychodzę,

czy pod śliwę lub pod gruszę,

do której kiedyś twarz przytulałem?

Czy klęcząc chciałbym objąć to miejsce,

gdzie okno ojcowskiego domu rzucało światło,

igrając z ciemnością, z dygotaniem drzew,

każdy mnie omija, nikt mnie nie poznaje.

Więc ja idę obcy, sam,

więc ja biegnę,

wierząc, ze przybyłem o lata całe za wcześnie lub za późno.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz