W zieleni ogrodów porzucona zrudziała czapka października.
Ziemia się mniej więcej trzyma swej orbity.
Wanad i mangan,
iryd i arsen,
ołów i jod,
i wszystkie pierwiastki jak w klasyfikacji
do pewnego stopnia praw dawnych słuchają.
Śpi trawa stepowa, wierzby słuchają
próżnych skarg wody,
oceany w biodrach jeszcze się kołyszą,
w gliniaku Ziemi pluszcze nafta,
a w spopielałym, drgającym powietrzu
powiesili skrzypce jesienne Paul Verlaine'a.
Anim dobrze nie słyszał tego płaczu.
Noc w ruch puściła swoje dynama,
coś mówisz do mnie,
nie rozumiem ciebie.
Wygasły gwiazdy,
za czworobokiem izby
miasto już stroi
piszczałki neuroz,
głęboko, głęboko,
aż na dno mojej studni
zstępuje strach.
A w górze, ponad nim,
naprzeciw nieba groźnego jak zbrodnia,
otwiera ciemność swój ciężki, czarny fortepian.
Znów ten koncert
strasznych kakofonii!
Allegro ma non troppo...
guajacuran, hysteps, thiamin forte!
Spać!
O szóstej rano,
gdy w czyste niebo syreny beczą jak stada owiec,
w otwartym oknie, w słońcu pojawia się mężczyzna.
Staje na palcach,
głową rozpiera powietrze,
słyszy prawidłowy, zgiełkowy chód miasta,
który nie ustaje ani na chwilę,
potem przeciąga się,
ramiona podnosi przed orkiestrą:
piano o piętro niżej
i jeszcze niżej kobiecy głośny śmiech.
Upadek anioła
czy lot Ikara ze słońca na ziemię?
A on tam leży bez hełmu, bez skafandra,
brawurowy pilot w pasiastej piżamie,
tak skończył swój karkołomny atak na asfalt,
komu przypomnieć może mężczyznę, który padł,
a komu anioła?
To tylko mały, doskonały lakiernik
kreślący z góry w dół swoją parabolę.
A miasto gra jak flet fakira,
nikogo nie przejął
cudaczny los cudacznego astronauty.
A miasto gra jak czarny patefon,
pomału kręci się plac z łabędziami,
w nieskończoność mi reprodukuje
wciąż tę samą muzykę swoich nóg.
Kula ziemska płynie w szerokiej przestrzeni
jak suknia wirująca wokół kibici Galiny Ulianow.
Mężczyzna z wiadrem w rękach zdrzemnął się na najwyższym szczeblu drabiny,
śni mu się Yma Sumac zmieniona w kolibra,
bez wahania, dalej, wspina się za gwiazdą.
Dla nikogo nie jest to sensacją,
dzień jest modry jak oko królika,
fantastyczny dzień,
a każdy powinien mieć swoją gwiazdę, swój sen,
swój lot w górę.
Ustąpcie z drogi mężczyźnie idącemu po krawędzi dachu.
Póki jeszcze trwa pęd ku słońcu
śmiesznie byłoby dzwonić na martwego.
Sam dobrze wie, co kryje w sobie lot.
Gdy zapragnie wzlecieć,
zrobi to...
Miroslav Válek
przekład Antoni Brosz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz