Cały ten wieczór sam przez się — nic niewart.
Jesień jak strych zagracona bez miary.
Okno otworzysz — i nie ma w nim nieba,
parów jedynie rozciąga się szary.
W głębi parowu trzy łypią latarnie,
pajac przed ladą ma chęć na kropelkę,
goździk do klapy zatknąwszy figlarnie,
szedł po pieczywo, a przyniósł butelkę.
Cień pod oczyma rozsnuwa się gęściej,
płaszcz bez guzików jesienią i zimą —
to mój kochanek pachnący nieszczęściem,
niczym kierowca w garażu benzyną.
Zapach ten w ściany mojego mieszkania
wsiąkł — i wywabić go nikt już nie zdoła.
Mnie tam nie szkoda — jam tego zwyczajna.
Ale dla obcych, dla wszystkich dokoła?
Drzwi pośród mgły korytarza zagrzmiały,
płaszcz porzucony zawisa na gwoździu.
Ktoś z dwojgiem skrzydeł pojawia się biały,
kiść diamentową ma w dłoni: wejdź, gościu.
Smutek w nas wszystkich odżywa pradawny
jesienią. Z deszczem więc w smutku współżyjmy —
stypę za roślin duszyczki odprawmy
i z gwoździa róg obfitości zdejmijmy!
Dywan szkarłatny u wejścia rozłóżmy.
Deszczu nad czołem rozjarzy się kolia.
Myśmy z tej samej rodziny podróżnych
co jabłoń, konwalia i melancholia.
Junna Moric
przekład Wiktor Woroszylski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz