[Z przyzwyczajenia los na twarze nasze]







Jelenie Pogoriełej



Z przyzwyczajenia los na twarze nasze

automatycznie kieruje obiektyw.

Stąd niby kula wylatuje ptaszek.

Stoimy, zastygnąwszy tak na wieki.



Pośród uśmiechów bezimiennej ciżby,

przez ból nieprześwietlony prowadzone,

błąka się światło. Fotografia dyszy

aromatycznym, jak róża, tytoniem.



A tu ty wśród przyjaciół roześmianych,

którzy pod światło ledwie są widoczni,

bo żywo gestykuluje światłami

bulwar śródnocny.



Zmieszany jest szukaniem bohatera,

gdy nagle, na złość magicznemu oku,

ktoś tam ramieniem z kadru mnie wypiera

i znikam — jak po pstryknięciu — z widoku.



Zatrzyma się, bez smugi świtu jeszcze,

w okiennej szybie rozmyte odbicie

oraz papieros wkręcony w powietrze.

Ale to już wystarczy całkowicie.



Na tle feralnych bloków bez wyrazu,

nie zostawiwszy śladu, będę odtąd

detalem skazanego krajobrazu,

już raz na zawsze pozostawszy z tobą.



I odtąd, siedząc w przytulnym mieszkanku,

poprzez niewiarygodny zgiełk uliczny,

za rękę mnie prowadzisz bez ustanku

bóg wie po jakich albumach rozlicznych.



Więc nie bój się, odchodząc w smugę cienia,

łykać złotego powietrza, kochanie.

I skoro śmierć wybiera punkt widzenia,

powtarzaj, poprawiwszy uczesanie:



"...choć nam nieszczęścia walą się na głowę,

choć życie gaśnie jak świeca na wietrze,

odpalę teraz od lampy błyskowej —

nie umrę jeszcze".



Igor Biełow

przekład Zbigniew Dmitroca

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz