To jest światło umysłu, zimne i planetarne.
Drzewa umysłu są czarne, światło niebieskie.
Trawy składają swój ból u moich stóp jakbym była bóstwem,
Kłując w kostki i szepcząc o swojej pokorze.
Dymne, duszne opary zamieszkują to miejsce
Oddzielone od mojego domu rzędem głazów.
Nie wiem nawet, dokąd można się tamtędy dostać.
Księżyc to nie jest brama. To twarz o własnym wyrazie.
Biała jak kłykieć i straszliwie niespokojna.
Ciągnie za sobą morze jak ponurą zbrodnię; jest cichy,
Ma usta otwarte w ostatecznej rozpaczy. Tu mieszkam.
W niedzielę dzwony dwukrotnie wstrząsają niebem,
Osiem potężnych serc potwierdza Zmartwychwstanie,
Na koniec wydzwaniając statecznie swoje imiona.
Cis mierzy w górę. Ma kształt gotycki.
Wzrok wspinając się po nim odnajduje księżyc.
Księżyc jest moją matką. Nie tak słodki jak Maria.
Spod jego niebieskiej szaty wylatują małe nietoperze i sówki.
Jak bardzo chciałabym uwierzyć w czułość —
Twarz wizerunku, złagodzona blaskiem świec,
Spogląda właśnie na mnie swymi dobrotliwymi oczami.
Spadałam z daleka. Chmury rozkwitają
Niebiesko i mistycznie nad twarzami gwiazd.
Wewnątrz kościoła święci będą niebiescy
Unosząc się na lekkich stopach nad zimnymi ławkami,
Ich ręce i twarze sztywne od świętości.
Księżyc tego nie widzi. Jest nagi i dziki.
A przesłanie cisu to ciemność — ciemność i milczenie.
Sylwia Plath
przekład Julia Hartwig
*
Księżyc i cis
Oto jest światło myśli, zimne, planetarne.
Drzewa myśli są czarne, a światło niebieskie.
Trawy smutki swe składają u stóp Bogu,
Kłując mnie w kostki, szepczą o pokorze.
Kłębiące się i zwiewne mgły tutaj mieszkają,
rząd nagrobków oddziela mnie od mego domu,
tak że nie wiem po prostu, jak się stąd wydostać.
Księżyc to nie drzwi przecież. To tylko twarz własna,
blada jak pięść człowiecza, gniewnie zaciśnięta.
Wlecze za sobą morze niby zbrodnię ciemną. Cichy,
spogląda na mnie w rozpaczy. Mieszkam tutaj.
Dwa razy tu w niedzielę dzwony budzą niebo
i osiem serc ogromnych zmartwychwstanie głosi.
Na koniec skrupulatnie wydzwaniając siebie.
Cis wystrzela ku niebu. Kształt ma wręcz gotycki.
Oczy biegną ku górze i znajdują księżyc.
Księżyc jest moją matką. Nie słodką jak Maria.
Niebieska suknia sieje sowy, nietoperze.
Och, jak bardzo chciałabym uwierzyć ja w tkliwość —
w tę twarz posągu bladą w świec świetle łagodnym,
co tylko ku mnie zwraca swoje słodkie oczy.
Jak daleko odeszłam. Chmury zakwitają
niebieskie i mistyczne ponad gwiazd twarzami.
Gdzieś w kościele ci święci staną się niebiescy,
płynąc na delikatnych stopach ponad zimną ławką,
twarze ich i ręce sztywne od świętości.
Księżyc tego nie widzi. Łysy jest i dziki.
Cis przesyła mi ciemność — ciemność i milczenie.
przekład Tadeusz Rybowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz