Długie popołudnia dzieciństwa..., wciąż jeszcze nie
życie; wciąż jeszcze rośnięcie,
bólem rwące w kolanach —, bezbronny czas oczekiwań.
A między tym, czym się będzie, być może,
a tą bezbrzeżną przytomnością bycia — : śmierci,
nieprzeliczone. Miłość otacza, zawłaszczycielka,
zawsze skrycie zdradzone dziecko
i obiecuje mu przyszłość; nie swoją.
Popołudnia, gdy zostawało same, z oczyma wytrzeszczonymi
od lustra do lustra; odgadując zagadkę własnego
imienia: Kto? Kto? — Ale Inni
wracają do domu, żeby to w nim przełamać.
Cokolwiek mu okno, cokolwiek droga,
cokolwiek zwierzyła mu w przeddzień
zastała woń szuflady: udaremnią to wszystko, zagłuszą.
Znów ma być ich.
Czepne pędy tak czasem wywikłują się z gęstwy
krzewów, jak przebija się jego pragnienie,
chwiejne, z rodzinnego zwikłania w jasność.
Lecz oni dzień w dzień jego wzrok stępiają o własne
cztery ściany, spojrzenie, które psa oko w oko
wita i z kwiatem co wyższym
pozostaje niemal na równi.
O, jak daleko temu nadzorowanemu stworzeniu
do wszystkiego, co będzie mu kiedyś
cudem albo zagładą.
Wprawia nieletnie siły
do przechytrzania pułapek.
A gwiazdozbiór przyszłej miłości
od dawna przecież już biegnie wśród gwiazd,
jemu pisany. Jakaż pod jego znakiem
serce kiedyś rozedrze mu zgroza,
że zboczy z drogi ucieczki,
by dać posłuch i ulec pogodnemu wpływowi.
przekład Adam Pomorski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz