Czerwcowy wicher przy kominku








Dom mój na grzbiecie wiekowej żółwicy

Pełznie ku morzu w porywistym szkwale;

Po wielkiej bitwie rozproszone fale

Do drzwi łomocą w spienionej panice.

Szlochają okna oślepione pianą

I deszczu meduz ogród się spodziewa;

Jak żagiel gnie się ściana oceanu

Klucz ryb latających osiada na drzewach.

Za widnokresem, w płomienistych kwiatach

Rozkwita nagle koniec świata.


Bezmyślne palmy widowisku klaszczą,

Rekin na węże wśród traw się zaczaja,

Na dach opada bezszelestnie płaszczka

I legion głodnych krabów się wyraja.

Do szyby morski ślimak się przykleja —

Liliowo-złoty jak chiński mandaryn

I jego blaskiem owija zawieja

Chmur wodorosty i żółwia grzbiet stary.

Za widnokresem, w płomienistych kwiatach

Pyszni się słońcem koniec świata.



Nietoperz sadzy w kominku się miota

Wyżera chciwie gąsienice żaru

Spasłe garściami suchych liści lauru

Skurczonych krucho jak martwa tęsknota.

Słuchawkę pająk w sieć lepką oplata,

Głodna papuga coś po polsku gdera

I dziobem wiesza się na klatki kratach

Łypiąc na kurzem porosły bumerang.

Za widnokresem, w butwiejących kwiatach

Więdnie kolejny koniec świata.

Mój dom — na grzbiecie żółwicy w głębinie

Przez koralową galaktykę płynie.



1999




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz