Łzy w kinie




Łzy w kinie płyną łatwiej.

Łatwiej niż w życiu (pomoc:

zgaszenie na sali świateł),

ale i łatwiej niż w domu,

przed własnym telewizorem:

za wydatek na bilet

pragnie się mieć wieczorem

coś uchwytnego: chwilę

śmiechu lub — zwłaszcza — łez

(od śmiechu widz czuje się lepiej,

od płaczu — lepszym niż jest).

Kinowa łza nie oślepia

oka; przeciwnie, przemywa

i kąpielami słonymi

sprawia, że oko przeżywa

to, co samochód w myjni

lub dusza w trakcie spowiedzi.

Kratką i ciemnym okienkiem —

ekran, przed którym się siedzi

(w kinie, jeśli kto klęknie,

są to przypadki nieliczne),

lecz przed tym panoramicznie

rozrosłym konfesjonałem

otarciem łzy wyznajemy

swój grzech śmiertelny, tajemny,

nie ujmujący — ujemny

znak, minus, który jest piętnem:

"Choć się naprawdę starałem,

choć próbowałem usilnie,

od ostatniego seansu

znów nie zdołałem żyć pięknie,

w krainie Sensu i Glansu,

w sposób tak żywy, człowieczy,

pełny, prawdziwy, bezsprzeczny,

jak żyją aktorzy w filmie".



1 komentarz: